Warning: file_get_contents(http://hydra17.nazwa.pl/linker/paczki/desipere.do-umieszczac.rzeszow.pl.txt): Failed to open stream: HTTP request failed! HTTP/1.1 404 Not Found in /home/server350749/ftp/paka.php on line 5

Warning: Undefined array key 1 in /home/server350749/ftp/paka.php on line 13

Warning: Undefined array key 2 in /home/server350749/ftp/paka.php on line 14

Warning: Undefined array key 3 in /home/server350749/ftp/paka.php on line 15

Warning: Undefined array key 4 in /home/server350749/ftp/paka.php on line 16

Warning: Undefined array key 5 in /home/server350749/ftp/paka.php on line 17
o prawną opiekunką...

- Dlaczego? Ja płacę.

- Wiem - wyszeptała z trudem i położyła doń na drżą¬cych ustach, jakby nie mogła uwierzyć w to, co się przed chwilą działo. - Wcale tego nie chciałeś.
miała głęboko wycięty dekolt, ledwo zaznaczone rękawy i była naprawdę krótka. Dzięki temu widać było długie opa¬lone nogi, a wysoko sznurowane, czarne sandałki powodo¬wały, że nogi te wydawały się jeszcze dłuższe...

dlatego, że poczuwam się do odpowiedzialności.
sierocińcu było pozbawione smaku, ale Huff za każdym razem wylizywał talerz do czysta. Dzięki regularnym posiłkom zaczął rosnąć. Gdy w wieku trzynastu lat uciekł z sierocińca, wyprzedzał swoich rówieśników zarówno pod względem wzrostu, jak i wiedzy. Resztę wykształcenia, w tym prawdopodobnie najważniejsze lekcje w jego życiu, zdobył z doświadczenia. Utrzymywał się sam, dzięki własnemu rozumowi i sprytowi. Potrafił zapewnić sobie dach nad głową i pożywienie, podczas gdy inni nastoletni chłopcy stresowali się trądzikiem. Wsiadł do pociągu, w nieznanym kierunku. Tak się złożyło, że transport zatrzymał się w Destiny, w celu rozładunku kilku wagonów wypełnionych złomem, zakupionym przez odlewnię Lyncha. Huff nie wiedział nawet, w jakim znalazł się stanie, ale gdy przeczytał nazwę miasta na tablicy przybitej do wieży wodnej, uznał to za omen. Natychmiast zdecydował, że tutaj właśnie się osiedli. Nie miał żadnego doświadczenia w metalurgii, lecz odlewnia Lyncha była jedyną fabryką w mieście i jedynym miejscem, gdzie były wolne posady. Huff uczył się szybko i wkrótce zwrócił na siebie uwagę Lyncha. - W wieku dwudziestu pięciu lat zostałem jego prawą ręką - powiedział Rudemu. - Przez kolejne kilka lat próbowałem wbić mu do głowy co nieco wiedzy o interesach. Dżentelmen, który ostatecznie został teściem Huffa, nie należał do wizjonerów. Robił, jak to sam mawiał, „cholernie dobre pieniądze" na swoim przedsiębiorstwie i to go satysfakcjonowało. Niewielkie ambicje pana Lyncha były powodem nieustannej frustracji Huffa, który dostrzegał rozwój rynku i wiedział, że przechodzi im przed nosem szansa zaopatrywania go w materiał, na który wzrasta popyt. To właśnie było przedmiotem wiecznych sporów między nimi. Rozwój i zwiększenie produkcji nie leżały w planach pana Lyncha. Był zadowolony z obecnego stanu rzeczy. Huff miał w sobie mnóstwo energii i dalekosiężne plany. W sprawach finansowych jego teść wykazywał bardzo konserwatywne podejście, tymczasem Huff wyznawał jedną z głównych zasad ekonomii, głoszącą, iż aby zarobić pieniądze, trzeba je najpierw wydać. Żaden z nich nie miał wątpliwości co do jednego - że to stary Lynch trzymał kasę. Huff poza pensją nie miał ani grosza, w związku z tym ostatecznie liczyła się wyłącznie opinia jego przyszłego teścia. Dopiero nieszczęście dało Huffowi szansę do działania. Gdy wylew sparaliżował Lyncha, przejął kontrolę nad produkcją. Wszyscy śmiałkowie, którzy odważyli się zaprotestować, zostali zwolnieni w trybie natychmiastowym. Pan Lynch, choć niezdolny się wysłowić przez ostatnie trzy lata życia, zdążył jeszcze zobaczyć, jak jego przedsiębiorstwo rozrasta się czterokrotnie i przynosi tyleż więcej pieniędzy rocznego zysku, jedyna zaś dziedziczka Lynchów, jego córka Laurel, poślubia mężczyznę, który spowodował ten niezwykły postęp. - Miałem trzydzieści lat, kiedy umarł pan Lynch - powiedział Huff do Rudego. - Dwa lata później wprowadziłem swoje nazwisko do nazwy przedsiębiorstwa. - Zawsze miałeś zdrowe ego, Huff. - Do diabła, przecież zapracowałem na to. Miałem pełne prawo. Rudy wpatrzył się w swoją szklankę. - Zaprosiłeś mnie tutaj, żeby pogadać o starych czasach? - spytał. - Nie. Jesteś tu, żeby mi wytłumaczyć, co się, do diabła, dzieje. Ten twój nowy detektyw prześladuje Chrisa, a ty na to pozwalasz. Dlaczego? Za mało ci płacę? - Nie o to chodzi, Huff. - Więc o co? - Umieram. - Rudy wychylił pozostałą whisky i zaczął obracać pustą szklankę w dłoni. Huff był zbyt zaskoczony, żeby coś powiedzieć. Wreszcie Rudy spojrzał na niego nieufnie. -
Serce podskoczyło jej w piersi.
Przez całą kolację pragnął jej do szaleństwa. Gorzej. Pragnął jej przez cały dzień. A może to zaczęło się już dużo wcześniej? Może w samolocie? A może jeszcze w dalekiej Australii?
ROZDZIAŁ PIĄTY
Pomyślał, że w życiu nie widział równie ujmującego uśmiechu.
- Szargasz mi reputację - stwierdził zimno Mark, kiedy zostali sami. - Jestem głową państwa, a ty zrobiłaś ze mnie jakiegoś niewyżytego barbarzyńcę. Czy ty wiesz, co to może
- Lis miał rację, ale chyba nie powiedział mi wszystkiego - Mały Książę rozpogodził się i troskliwie głaskał listki
wyglądał teraz znacznie sympatyczniej. Na jego twarzy był jednak smutek i zawstydzenie, które tylko na moment
- Słuchaj! - krzyknął, chwytając ją za ramiona. - Kiedy Luce Daly pojawiła się w szpitalu, rzuciła się na mnie z pazurami. Dała mi wyraźnie do zrozumienia, że jestem persona non grata i wrzeszczała, że mam się trzymać z daleka od jej męża. Spodziewałbym się takiej reakcji, gdyby przytrafił mu się wypadek przy pracy. Mogłaby wtedy zareagować jak Alicia Paulik. Ale tym razem to ja byłem przecież jednym z tych, którzy odnaleźli Clarka i przywieźli go na pogotowie. Wkrótce jednak wyszło na jaw, że Daly nie był ofiarą przypadkowej napaści. Nic z tych rzeczy. Zbito go na kwaśne jabłko, ponieważ zatrudniłaś go do wyłuskania szpiegów Huffa spośród załogi i do zachęcania ludzi do strajku. - Oddychał ciężko, nie dbając o ton czy siłę głosu. Ledwie powstrzymywał gniew. Rozluźnił uścisk, jak gdyby nagle sobie uświadomił, że zbyt mocno trzyma ramiona Sayre. Puścił ją, odwrócił się, przeczesał włosy dłonią, a potem znów na nią spojrzał. - Powiedz mi, że pani Daly się myli. Powiedz mi, że to nieprawda. Sayre uniosła brodę wyzywająco. - Sam nazwałeś to wojną. - To nie jest twoja wojna. Dlaczego bierzesz w niej udział? - Dlatego, że ktoś musi. Dlatego, że sposób, w jaki pracuje cała odlewnia, jest z gruntu zły. Ktoś musi się tym zająć. - Naprawdę uważasz, że twoje uczestnictwo w tym wszystkim cokolwiek pomoże? Czy sądzisz, że twój udział w demonstracji przyniesie jakąkolwiek korzyść? - Owszem, tak uważam. - W takim razie mylisz się, i to bardzo. - W ten sposób deklaruję się wobec pracowników. - Nie potrafisz nawet z nimi rozmawiać! - krzyknął. - Przekonałaś się o tym kilka dni temu, podczas odwiedzin w odlewni. Noszenie transparentu nie postawi cię na równi z ludźmi, którzy żyją przez miesiąc z tego, co ty wydajesz na buty. Może i masz dobre serce, Sayre, ale myślisz jak idiotka. Nie zdobyłaś jeszcze zaufania robotników ani ich rodzin. Jeszcze nie. Dopóki tego nie zrobisz, będziesz uznawana za wichrzycielkę. Przez ciebie Clark Daly dzisiaj nieomal przejechał się na tamten świat i masz cholerne szczęście, że to nie ty wylądowałaś w rowie! Zabolały ją oskarżycielskie słowa Becka, tym bardziej że miał rację. Odwróciła się od niego, zgarbiona pod ciężarem winy. - Ostatnią rzeczą, której chciałam, było przysporzenie Clarkowi dodatkowych kłopotów - powiedziała. - W takim razie powinnaś się trzymać od niego z daleka. I to właśnie przyszedłem ci przekazać. Uniosła głowę i spojrzała na jego odbicie w lustrze. - Od kogo? - Od Luce Daly. To mądra kobieta, rozszyfrowała cię. Przewidziała, że zechcesz natychmiast pojechać do szpitala, znaleźć się u wezgłowia Clarka. Cóż, przykro mi, ale jego żona nie życzy sobie, żebyś się do niego zbliżała. Opowiedziała mi o twoich wizytach w ich domu i wysłała mnie z wiadomością, żebyś zabierała się tam, skąd przybyłaś i zostawiła jej męża w spokoju. - Rozumuje jak zazdrosna żona. Nie mam ochoty na żadne romanse z Clarkiem. Próbowałam mu tylko pomóc. - Rzeczywiście, bardzo mu pomogłaś. Jego żona powiedziała mi, że jesteś chorobą, której nabawił się dawno temu i z której nigdy się nie wyleczył. Z perspektywy Luce Daly Sayre rzeczywiście mogła się jawić jako przypadłość dręcząca Clarka od lat. Nie była to miła analogia. Sayre, zraniona, chciała się bronić, ale powstrzymała ją przed tym duma. - Czy wiesz, kto to zrobił? - zmieniła temat.
Tammy!

Dziecko nie zareagowało w żaden sposób. Jego ciałko pozostało sztywne, obojętny wyraz jego ślicznej buzi nie zmienił się ani na jotę.

- Nie wierzę w to - powiedziała z trudem gdzieś w przestrzeń.
- A nie chce pani najpierw odświeżyć się po podróży?
A nawet jeśli, to co z tego? Przecież wcale jej to nie obchodzi. Nic a nic.

- Teraz już to wiem, nawet za dobrze. - Na wspomnie¬nie Isobelle skrzywił się z najgłębszą niechęcią. - Z moich informacji wynika, że pani matka widziała się z Lara w Pa-ryżu, kiedy Henry miał sześć miesięcy. Córka poprosiła ją, by wracając do Australii, zabrała wnuka ze sobą. Isobelle zatrudniła nianię, przyleciała do Sydney, wynajęła aparta¬ment w luksusowym hotelu, zostawiła tam wnuka z opie¬kunką i więcej się nie pojawiła. Lara miała za wszystko płacić, ale pieniądze przychodziły nieregularnie, aż w końcu w ogóle przestały przychodzić i niania zrezygnowała z pra¬cy. Nie miałem o niczym pojęcia. Podczas pogrzebu Isobelle zapewniała mnie, że Henry ma się dobrze. Byłem przeko¬nany, że chłopiec przebywa u swojej rodziny ze strony mat¬ki... Dopiero w zeszłym tygodniu otrzymaliśmy oficjalną wiadomość od władz australijskich, że chłopiec został po¬rzucony i trafi do domu dziecka. Zatrudniłem opiekunkę przez agencję, opłaciłem hotel dla niej i dziecka i przyje¬chałem do Australii najszybciej, jak tylko mogłem.

- Ja...? To oczywiste, dla każdego, kto mnie podziwia i uwielbia!
z powodu chmur nie mogę dostrzec! - Bankier był bardzo zniecierpliwiony.
Henry wyglądał na zadowolonego.

- A to Madge Burchett, Angielka, nasza ochmistrzyni. Jeśli będziesz czegoś potrzebować, zwróć się do niej.

Spojrzała na niego takim wzrokiem, jakby postradał rozum.
na przemian kopali leżącego. - Zostawcie go! - Sayre chwyciła jednego z nich za koszulę i szarpnęła do tyłu. Mężczyzna odwrócił się, zaciskając pięści. Zamarł, widząc, kto go odciągnął. Sayre przecisnęła się przez tłum, stając obok dwóch demonstrantów, pochylonych nad Beckiem. - Przestańcie! - krzyknęła, gdy jeden z nich zamachnął się, aby wymierzyć leżącemu mocnego kopniaka. Napastnik zawahał się i spojrzał na nią. Wykorzystując moment oszołomienia, Sayre odepchnęła go na bok i uklękła obok Becka. Jego twarz pokryta była krwią i potem, ale nie stracił przytomności. Sayre spojrzała na Luce Daly. - Odwołaj ich! W ten sposób niczego nie osiągniesz. - Ale będę miała satysfakcję. Sayre zerwała się na równe nogi, stając twarzą w twarz z żoną Clarka. - A Clark? Czy dzięki temu poczuje się lepiej? Wczoraj w nocy to Beck zawiózł go do szpitala - dodała, widząc cień niepewności w oczach Luce. - Nadal jest jednym z nich. - Ja nie jestem. - Jasne - rzuciła Luce pogardliwie. - Tylko z urodzenia, Luce. Nie mogę nic na to poradzić. Nie jestem jedną z nich i nie sądzę, byś naprawdę uważała, że jestem. Wiem dlaczego mnie nie lubisz - ciągnęła, gdy jej rozmówczyni nie wykazała chęci do dyskusji. - Rozumiem cię, ale przysięgam, że nie jestem twoją rywalką. Clark jest twoim mężem. Kocha cię, a ty kochasz jego. Uczyń atak na niego czymś znaczącym, Luce. Czymś więcej, niż tylko zemstą za to, co stało się wczoraj w nocy, i za to, co zdarzyło się dawno temu, zanim jeszcze Clark cię poznał. - Spojrzały sobie prosto w oczy i Sayre wyczuła, że Luce stopniowo się uspokaja. - Jeśli chodzi o tych, którzy pobili Clarka, to mogę wierzyć słowu Merchanta, że zostaną ukarani? - spytała wreszcie. - Nie musisz wierzyć jemu. Masz na to moje słowo. Luce wpatrywała się w nią długo, a potem odwróciła się do mężczyzny z mikrofonem i skinęła szorstko głową. Agitator kazał odsunąć się ludziom otaczającym Becka. Sayre przyklękła i wsunęła dłonie pod jego ramiona. - Będziesz w stanie wstać? - Tak, ale powoli. Beck nie pozwolił zabrać się do szpitala. - Ostatnio byłem na pogotowiu więcej razy, niż potrafię zliczyć - skrzywił się boleśnie, odpowiadając na jej sugestię. - Na pewno masz połamane żebra. - Nie. Wiem, jak to jest. Kiedyś złamałem dwa. Futbol. Nie jest tak źle. Po prostu zabierz mnie do domu. Trzymał się za bok, zaciskając zęby, gdy Sayre skręciła z szosy na drogę wiodącą do jego domu. - Wychodząc, zamknij za sobą bramę - poprosił. - Media. Sayre nie pomyślała o zainteresowaniu prasy wydarzeniami tego poranka, ale naturalnie znajdą się one w wiadomościach. Dziennikarze będą na pewno szukać kogoś z Hoyle Enterprises, żeby przeprowadzić z nim wywiad. Bez wątpienia Nielsona też. Nie zatrzymała się przed domem, lecz podjechała od tyłu. - Co robisz? - Tutaj nikt nie zobaczy mojego samochodu. - Sayre, nie musisz mnie odprowadzać do domu.
Zapadła cisza, a panujące między nimi napięcie stało się nie do zniesienia. Dawno już minęła pora rozpoczę¬cia kolacji, lecz do salonu nikt nie wchodził. Dominik czekał za zamkniętymi drzwiami, przyklejając do nich ucho, co oczywiście było poniżej godności głównego kamerdynera - ale czego się nie robi dla dobra sprawy? Za nic w świecie nie wszedłby teraz do środka i nie przerwałby rozmowy.